piątek, 27 grudnia 2013

67. "Wyglądasz tak zaskakująco ludzko."

Zebrałam metalowe naczynie i zacisnęłam lekko powieki.
-Al? Capone do cholery... - warknęłam i wstałam. Kraty były zamknięte. Spojrzałam na nie przerażona. - Scarface! - ryknęłam, ale nikt się nie pojawił. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Obdrapane ściany nie wyglądały najładniej, a rozkładające się ciało na łóżku zaczynało lekko śmierdzieć. Ujrzałam robaka wychodzącego z ust mężczyzny.  Wzdrygnęłam się lekko i znowu dotknęłam metalowych krat.
-Witaj ponownie. - usłyszałam głos krasnala. Usiadłam na ziemi, gdyż znowu nie mogłam mówić. Podłoga wydawała się być lekką pomocą. Mam tego wszystkiego dość. Zimno biło od blado szarego brudu. Dotknęłam go palcami i uniosłam palca do oczu. Szybko wytarłam palca i przyciągnęłam kolana do klatki piersiowej. Gdzie jesteś? - Gdzieś, gdzie się mnie nie spodziewasz. - odparł cicho głosik krasnala. Po co mnie tu więzisz? Po co ci ja? - Bo cię kocham skarbie. - odparł i moim oczom ukazał się Orio... Tatuś.
-Dlaczego akurat ty? - spytałam zdziwiona i wstałam z ziemnej posadzki. Jego dłonie dotknęły klatki, a na jego pooranej przez zmarszczki twarz ukazał się lekki uśmiech. - Wyglądasz tak zaskakująco ludzko. - dodałam o wiele ciszej, a ten zaśmiał się lekko.
-Jak się trzymasz? - spytał zaskakująco miło. Dotknęłam jeszcze raz kraty. A w sumie chciałam, ale ona znikła. Wpadłam na Oriona.
-Chyba dobrze. - odparłam i usiadłam na ziemi ponownie. Ojciec usiadł obok i objął mnie ramieniem.
-Nienawidzę ludzi. - wybełkotał cicho, a ja spojrzałam na niego zdziwiona. Jego oczy zaczęły się rozpływać, a usta wykrzywiły się w dziwnym grymasie.
-T-Tato? - spytałam cicho, a kreatura zaczęła się śmiać.
-Twojego ojca już nie ma. Jestem tylko ja, czyli Strach. - zaśmiał się tępo głos, a ja rozejrzałam się po ciemnym pomieszczeniu. Cudem widziałam własne palce. Zostałam przyciśnięta plecami do podłogi, a jakieś niewidzialne ręce zaczęły powoli mnie dusić. Zamknęłam oczy i przestałam się tarzać po podłodze, bo to i tak nic nie da. W pewnym momencie poczułam, że mi zimno. Otworzyłam oczy i ujrzałam Capone'a.
-Chryste. Black, co ty kurwa wyprawiasz? - spytał zdziwiony, a jego aura zaczęła lekko drgać. Uśmiechnęłam się jak na psychopatę przystało i wstałam.
-Nie wiem, mam dość wszystkiego, chcę wrócić do Hogwartu... Do Freda... - odparłam cicho, a ten spojrzał mi w oczy.
-Kochana... To nie jest tak łatwo. Musisz znaleźć horkruksa... A wiesz czemu? Bo jeśli tego nie zrobisz to zabiją ci tego twojego Freda... Zabiją ci braci... - szeptał, a ja otrzepałam się z kurzu. Znowu widziałam wszystko. Cela nie była za piękna, ale nie odpychała tak bardzo. Może jak go dotknę to poczuję coś dziwnego? Poczuję zimno buchające z wnętrza przedmiotu... Może zimno buchać z wnętrza? Nie wiem. Nie rozumiem tej "misji". Mam jej dość. Matka przed zabiciem przez Iskierkę kazała mi trzymać się blisko cel. Zapewne w nich coś będzie. Capone nadal gadał. A może on ma coś do ukrycia? Kto to może wiedzieć?
-Al... Czy u ciebie jest horkruks? - spytałam przerywając jego potok słów. Jego twarz zrobiła się czerwona... O ile to możliwe u ducha. - Wiedziałam, wiedziałam, wiedziałam, że coś ukrywasz. - zaśmiałam się i ruszyłam szukać jego celi. W sumie próbowałam, bo dostałam metalowym stolikiem w tył głowy. Z ust pociekła mi krew, a ciało przestało stykać informacje z mózgiem.
-Nie powinnaś tego mówić. - warknął jakiś gruby głos. Ujrzałam przed sobą dementora, który powoli i boleśnie wysysał mi duszę. Jego paszcza o dziwo dotykała moich ust. Przypomniały mi się wszystkie złe rzeczy... Zmyślone złe rzeczy.
Regulus idzie po trapie ku morzu pełnemu Inferiusów. Poczwary wyciągają ku niemu dłonie, a po jego policzkach spływają łzy.
Ciemność.
Romulus powoli odgryza sobie kolejne kawałki ciała. Palce zostają wyplute, a rękę zaczyna urywać. Nogi są pokiereszowane, a po jego policzkach spływają łzy.
Ciemność.
Bachus przygotowuje stryczek. Szybko wchodzi na krzesło i zakłada pętlę na głowę. Jego dłonie dociskają sznur, a po jego policzkach spływają łzy.
Ciemność.
Syriusz szuka czegoś po szafkach. Wreszcie znajduje pudełko tabletek po terminie. Zaczyna je łykać jedna po drugiej. Idzie mu to szybko, a po jego policzkach spływają łzy.
Ciemność.
Rudolf łapie za jakieś kabelki i dotyka ich z namiętnością godną gwałciciela i jego ofiary. Z czcią wkłada je sobie do ust. Zaczyna się trząść rażony prądem, a po jego policzkach spływają łzy.
Ciemność.
Fred dotyka w ciszy kanistra z benzyną. W jego dłoni widnieje zapalniczka. Powoli zaczyna oblewać nogi wodnistą cieczą. Dotyka płomieniem nóg, a po jego policzkach spływają łzy.
Ciemność.
Rose stoi na krawędzi parapetu. Ludzie z dołu krzyczą, by nie skakała. Nie ma po co. Ta jednak rzuca się w przepaść, a po jej policzkach spływają łzy.
Ciemność.
Scott siedzi z bronią przy skroni przy lustrze. Patrzy w oczy lustrzanego odbicia. Naciska spust, a po jego policzkach spływają łzy.
Ciemność.
Tatia dzierży w dłoni sztylet, a w oczach widać szaleństwo. Jej dłoń unosi się do gardła powoli i dotyka szyi. Sztylet przebija skórę, a po jej policzkach spływają łzy.
Ciemność.

Spadałam w otchłań jakichś wspomnień. Nierealnych wspomnień. Miałam dość wszystkiego. Nie miałam się czego złapać. Wreszcie upadłam z głuchym chrzęstem na ziemię. Z klatki piersiowej zaczęła wypływać krew. Przecięło mi obojczyk.
-Bo nie ma w tobie nic i nic nie jesteś warta, a czerwień twojej krwi to tylko jakiś żart i zapominać chcesz tak często jak tylko się da, że nie ma w tobie nic i nic nie jesteś warta. - usłyszałam słowa płynące z jakiegoś ciemnego kąta. Zacisnęłam powieki, znowu ktoś mną potrząsał. Nie wiedziałam o co chodzi. W sumie nawet nie chciałam wiedzieć. Miałam po prostu dość.
-Przepraszam, co panienka tu robi? - spytał jakiś strażnik wisząc mi nad głową. Spojrzałam na niego. Jego krótkie dredy związane były w tyłu głowy, a ciemna karnacja dodawała tylko uroku. Wyglądał na jakieś 30 lat.
-J-Ja... Już wstaję. - wybełkotałam pewnie i podniosłam się gwałtownie z brudnej ziemi. W głowie mi zatrzeszczało.
-Skąd jesteś? Jak się tu znalazłaś? W jakim celu tu przybyłaś? - pytał szybko i dobitnie strażnik. Spojrzałam mu w oczy tępo.
-Szukam horkruksa dla beznosego idioty. - powiedziałam wolno akcentując każdą głoskę. Strażnik spojrzał na mnie jak na kretynkę i po prostu pokiwał głową.
-Oczywiście. Beznosy idiota. - powtarzał moje słowa niepewnie.
-Ale ja nie jestem chora psychicznie. - jęknęłam i ruszyłam w tylko sobie znanym kierunku. Ten zaczął za mną biec.
-Cho-Chodziło ci o Voldemorta, prawda? - powiedział niepewnie dobiegając do mnie. Przystanęłam na środku śmietniska i pokiwałam tępo głową. - Wiem, gdzie jest horkruks. - odparł mężczyzna, a ja ponownie pokiwałam głową. Potrzebowałam chwili, by zrozumieć o czym on mówi.
-J-Jak to wiesz ? - spytałam z głupa, a ten zaśmiał się wesoło i ruszył przed siebie pogwizdując coś pod nosem.
-Normalnie. Jestem tu strażnikiem od dawien dawna i wiem o Alcatraz prawie wszystko. - odparł spokojnie i wlazł do więzienia z uśmiechem. Skierował się kilka razy na lewo truchtając po szarej posadzce.
-Gdzie idziemy? - spytałam spokojnie. Szłam za mężczyzną dalej, gdyż nadal nie uzyskałam odpowiedzi. - Panie, do jasnej cholery, gdzie my idziemy? - wdarłam się na niego, a ten przystanął i wepchnął mnie do jakiejś celi. Przytuliłam plecami podłogę i pobliski nóż. Przebił mi ramię.
-Tak jest tu jakaś psychopatka, która twierdzi, że szuka horkruksa dla beznosego debila. - bełkotał mężczyzna do jakiejś puszki z przyciskami lub guzikami. Wyjęłam nóż z ramienia i zaczęłam niezdarnie tamować ranę kołdrą.  Nie wyglądało to najlepiej, ale co ja mogę o tym wiedzieć. Co może czarodziej zrobić z różdżką i to jeszcze przy mugolu? Niewiele. Jakbym zaczęła rzucać czary to znowu bym się do Ministerstwa musiała teleportować. I po co kolejna sprawa? Po co znowu przez to przechodzić? Po co Rudolf ma się znowu denerwować. Po co Bachus miałby być zawiedziony. Po co Syriusz miałby być wkurwiony.
-Proszę pana? - spytałam cicho, a ten spojrzał na mnie przestraszony. -Mógłby mi pan pomóc? - dodałam jeszcze ciszej, a mężczyzna podbiegł do mnie. Zamknęłam oczy.
-Potłuczone butelki pod dziecięcymi stopami. Ciała rozrzucone w ślepym zaułku, ale ja nie dam posłuchu nawoływaniom do walki, które przypierają mnie plecami do muru. - wybełkotał jakiś głos. Słyszałam już to gdzieś. Gdzie? Nie wiem, ale wiem, że z tamtym głosem kojarzą mi się urwane głowy, zjedzone kończyny, zakrwawione stopy, wyrwane serca, pocięte usta, wydłubane oczy... Tak wiele mi się z tym kojarzy. Tak, jestem obrzydliwa. Tak, mój umysł znowu jest obrzydliwy. Nie, to nie moja wina.
_________________________________________________________
Znowu pisałam przy Sunday, Bloody Sunday :) Wybaczcie xD Poza tym dziękuję za wszystkie miłe słowa, ale na moim prywatnym (i w sumie jednym) asku pojawiło się boskie pytanie, a raczej stwierdzenie :
Jesus kurwa jestes obrzudliwa. Genialny tekst, ale jak ktoś uważa podobnie to proszę po prostu pisać. Niewiele to zmieni, ale chociaż chcę wiedzieć :) 
Pozdrawiam i dziękuję za wszystko :)

środa, 11 grudnia 2013

66. „Jestem Black i uwielbiam różowe słoniki.”

Spojrzałam na paznokcie, które nie były w najlepszym stanie. Połowa poobgryzana, reszta tępo spiłowana. Teraz zauważyłam, ze tylko to mi zostało z tamtego co było. Obgryzanie paznokci, zamiłowanie do jeansów i do rudzielców o brązowych oczach imieniem Fred. Tak to mi chyba zostanie na zawsze. Spojrzałam na braciszka, który szukał czegoś w kredensie. Wyciągnął wielką butelkę Ognistej i postawił ją na stole.
-Twoje zdrowie. – zaśmiałam się otwierając butelkę dosyć szybko. Ten zaśmiał się jak kretyn i usiadł na krześle. Podał nam 2 szklanki. Rozlałam płynu Bogów i podsunęłam mu jedną pod nos. Jak to Blackowie mają w zwyczaju po chwili owego trunku nie było.
-A teraz zmykaj. – mruknął Bachus, a ja wstałam i przytuliłam się do tego osiłka. Jego czarne włosy muskały moją twarz. – Bardzo cię kocham maleńka, więc nie spierdol tego. – dodał jak zawsze uroczy mężczyzna.
-Tak, ja cię również. – odparłam z uśmiechem i przytuliłam go ponownie. Bachus pogłaskał mnie po plecach. Poczułam na jego policzkach mokre ślady. – Czemu płaczesz? – spytałam zdziwiona.
-Bo prawdopodobnie nie wrócisz. – odparł nie owijając w bawełnę i wydmuchał nos w koszulkę. Stałam tam zdziwiona… Zaskoczona… Przerażona… A może wszystko razem? Kto to wie. Po chwili ujrzałam wielkiego smoka nad jakimiś szczątkami. Raxier rozdziobywał jakieś zwłoki. Kości latały na wszystkie strony. Obok smoka stały małe smoczą tka i z wdzięcznością upierdzielały wszystko co starszy im podsunął.
-Jedzcie to szybciej. – ryknął smok. Tak, smoki gadają… Nie, wróć, nie gadają. Co jest? Czemu ja go słyszę? – Zdradził temu durnemu wilkowi tajemnicę. Nie powinien tego robić. – dodał, a pod moje nogi poturlała się głowa Syriusza. Spojrzałam na niego i natychmiast zwymiotowałam wszystko co jadłam. Ten widok upstrzył jakąś blado zieloną polankę.
-Nie powinien tego robić. – zawtórowały mu małe smoki z zapłonem. Dopiero co zjadły szczątki mojego brata.
 -Nie powinien mówić kto go zabił. – mruknął Rax i jego spojrzenie utkwiło na moment we mnie i wtedy zrozumiałam, że chodzi o wspomnienie z myśloodsiewni. Problem w tym, że nawet nie wiem kim był tamten człowiek… Nawet nie wiem kiedy to się stało i kto mi kazał. A może to ja sama z własnej, nieprzymuszonej woli? Kto to wie. Ponownie spojrzałam na głowę Łapy i zacisnęłam mocno powieki, zęby i pięści.
-Wypuść mnie stąd. – krzyknęłam najmocniej jak tylko potrafiłam. – Nigdy tego nie chciałam. Nawet nie wiem o co chodzi. – ryknęłam ponownie, a po tym głos zamarł mi w gardle.
-Nie wydostaniesz się stąd. – odparł łagodnie głos, a polanka zniknęła. Teraz wisiałam nad przepaścią. – Zginiesz nim znajdziesz horkruksa, jeśli się nie postarasz, a sama wiesz, że jeśli to się stanie to zabiją resztki twojej rodziny? – spytał chamsko głos, a ja kopnęłam jakąś belkę. Ta zaczęła spadać w dół. – Nie niszcz mi scenerii. – jęknął głos z zawodem, a ze skały wyszedł mały karzełek. – Nienawidzę czegoś takiego. – lamentował raz po raz. Jego długa broda plątała mu się pod nogami. Zaczął powoli schodzić w dół urwiska.
-A… Ale… Kim był tamten człowiek? – wylało się ze mnie szybko.  Ten prześwietlił mnie swoimi zielonymi oczkami i ujął niepewnie belkę. Zaczął wchodzić po urwisku.
-To był mój ojciec. Może niewielki, charłakowaty kupiec, ale jednak tak bardzo ważny dla mnie. – odparł spokojnie karzełek.
-J-Ja nie wiedziałam… Byłam mała… - szepnęłam z zadziwiającą jak na mnie czułością. W sumie to nawet nie były moje słowa, tylko myśli, które ktoś na siłę wpychał mi do głowy. Usiadłam na ziemi, ale zaraz moja postawa się wyprostowała i było tak jakbym nie siedziała. Odczep się. Szarpnęło mną na bok. Powtarzam po raz ostatni. Tym razem zaryłam twarzą w bruk. To wcale nie jest śmieszne.
-Jest skarbie. – odparł karzełek z uśmiechem.
-Jestem Black i uwielbiam różowe słoniki. Uwielbiam tańczyć, śpiewać i nienawidzę rudego Freda. – wyrwało mi się z ust niekontrolowanie. MÓW CO CHCESZ, ALE OD FREDA SIĘ ODWAL.
-Masz na jego punkcie jakieś dziwne apodyktyczne skłonności? – spytał z chamskim uśmiechem. Zostaw go.  Przed moimi oczami pojawiły się obrazy podobne do wcześniejszych. Znowu gilotyna, potem szubienica, kajdany, stos, odcinanie głów tępym toporem, obryzgiwanie krwią wszystkiego wokół… Zakręciło mi się w głowie i upadłam na jakieś skały.
-Carmen… Carmen, wstawaj. – krzyczał nade mną jakiś głos. Otworzyłam oczy i ujrzałam Syriusza. Przytuliłam go mocno.
-Jednak żyjesz. – wybełkotałam z błogim uśmiechem. Ten spojrzał na mnie jak na idiotkę.
-Czegoś ty się naćpała? – zaśmiał się raczej pobłażliwie, ale strach w jego oczach był aż nazbyt widoczny. Wstałam z ziemi i zaczęłam wirować po dywanie z rękami wyciągniętymi na boki. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, przynajmniej dopóki nie skorzystałam z bliskiego kontaktu ze ścianą. – Chryste, co jest? – jęknął Syriusz klękając przy mnie. Przytulałam podłogę plecami i gapiłam się w sufit.
-Spokojnie, dobrze, doskonale, wyśmienicie, może nie tak dobrze, schizuję, widzę śmierć, kocham cię, widzę morderstwa, uwielbiam braci, nie chcę umierać. – wylałam z siebie wiązankę słów i szybko wyobraziłam sobie Alcatraz. Przetarłam oczy i ujrzałam przed sobą niezbyt efektowną wyspę. Mugole nie mają za grosz gustu. Ruszyłam ku jakiemuś czerwono-bordowo-rdzawemu czemuś. Stało na środku i gapiło się na mnie bezczelnie. Tuż obok tego była jakaś wielka placówka. Ruszyłam powoli ku niej utykając na jedną nogę. Tak, te podróże, teleportacje i ta całą reszta. Obok mnie pojawił się jakiś grubszy duch ubrany dość porządnie. W ręku trzymał cygaro, ale marynarkę zdobiła srebrna plama z krwi.  – Kim jesteś? – spytałam cicho patrząc na pękatą postać.
-Jestem Scarface. – odparł cicho, ale widoczne było, iż był zaskoczony. – Wiec mnie widzisz. – dodał już trochę głośniej i ruszył w swoją stronę.
-Czekaj… Muszę znaleźć horkruksa. – krzyknęłam za nim, a ten aż przystanął. Scarface coś wiedział.
-Powtórz. – poprosił jeszcze ze znacznej odległości.
-Horkruks. – powiedziałam robiąc o co prosił. Jego twarz się rozświetliła, a głębokie blizny były jeszcze bardziej widoczne niż na początku.  Podpłynął do mnie.
-Pomogę ci pod warunkiem, że ty pomożesz mi. – powiedział z uśmiechem, a ja pokiwałam głową, bo co innego miałam zrobić.
-Z wielką chęcią. – trochę skłamałam, ale to nie ważne. – A na czym będzie polegała ta pomoc? – spytałam idąc za duchem, który szedł w kierunku wiezienia.
-Zobaczysz skarbie. – odparł z uśmiechem, a blizna przechodząca przez jego policzek uwypukliła się bardzo mocno i o mało nie pękła. Zaśmiałam się lekko. – Z Capone nie powinno się śmiać. – wyjawił swoje nazwisko. Zaczęłam intensywnie myśleć, gdyż gdzieś już to nazwisko słyszałam.
-Skąd się tu wziąłeś? – spytałam nie do końca pewna, czy mi odpowie. Ten nie przystawał tylko „truchtał” dalej.
-Wiesz… Kilka morderstw, z 7 zleconych, bijatyki, nielegalna sprzedaż alkoholu, prostytucja… Jak na więźnia do dość normalne przewinienia. – odparł duch spokojnie i przelazł przez metalową ścianę. Szybko podbiegłam do drzwi i weszłam przez nie.
-Capone… Scarface… Capone, wyłaź natychmiast. – powtarzałam nie słysząc żadnego dźwięku wokół. Zaczęłam się rozglądać. Zza mnie usłyszałam ‘Buu’ i wykrzywioną w bólu twarz Capone. To był jeden z nielicznych razów, gdy bałam się ducha. Scarface zaczął się śmiać. – Al, do cholery. – ryknęłam na niego, a on aż podskoczył.
-Z-Znasz moje imię. – szepnął cicho, a ja spojrzałam na niego z głupa. – Jestem… Alphonse Gabriel Capone. – powiedział spokojnie, a ja się uśmiechnęłam.
-Wiedziałam, że skądś cię kojarzę. – zaśmiałam się jak mała dziewczynka i ruszyłam w stronę cel, jak mi radziła matka z krzesła elektrycznego. Al. Łypał na mnie zdziwiony małymi oczkami osadzonymi w pociesznej głowie.
-Skąd? – spytał zaskoczony. Ja nawet nie przystanęłam.
-Znam Sonny’ego… W sumie to mój starszy brat go znał. – odparłam z wyszczerzem.
-Czekaj, jak to znał? Albert nie żyje? – zadawał pytania dalej. Tak, zdecydowanie zadawał za dużo pytań jak na ducha.
-Nie, nie Sonny, a mój brat. Regulus się nazywał. – powiedziałam z uśmiechem i wlazłam do jakiejś celi. Zaczęłam wywalać wszystkie rzeczy. Nie było ich za wiele. Jakieś zdjęcia, stare paski, buty na dziwnie wysokim obcasie. – To wiezienie tylko dla mężczyzn czy pozwalali wam ściągać sobie panny do towarzystwa? – spytałam zaglądając pod łóżko.
-Wyłącznie dla mężczyzn. – potwierdził moje obawy Al. Zaczęłam się śmiać jak idiota.

-To co to jest? – spytałam pokazując mu owego buta. Ten również buchnął śmiechem, a śmiech miał fajny.
-To chyba jednak jakiejś kobiety. – stwierdził wycierając łzy radości z policzków.
-Dziwnie wygląda płaczący duch. – zaśmiałam się i zaczęłam szukać dalej.
-Nie wiesz czym może być horkruks? – spytał Al, a ja pokręciłam głową przecząco.
-Wiem, że jednym z nich jest Nagini, diadem Roweny, pucharek Helgi, pierścień Marvola, dziennik Riddle’a i naszyjnik Slytherina. Podobno ma być 8, ale nie wiem co jest tym 7. – odparłam spokojnie, a ten legł obok mnie i dmuchnął mi w twarz kurzem. Zaczęłam prychać i kichać.
-Dziwnie wygląda kichająca dziewczyna. – odgryzł się, a ja zmierzyłam go wzrokiem i kichnęłam ponownie.
-Jak już tu… - kichnęłam – Siedzimy to… - kichnęłam ponownie – Powiesz o co choo… - znowu – Z tą przysługą. – dodałam i wytarłam nos rękawem swetra. Ten zaczął opowiadać o swoim życiu w Nowym Jorku. Był czwartym z dziewięciorga rodzeństwa. Jego rodzice byli emigrantami z Neapolu. Ojciec był fryzjerem, a matka pracowała jako szwaczka. Do Ameryki przybyli w 1894 roku. Na tym zakończył na początek swoją historię, gdyż zauważył coś świecącego w oddali. – Duchy. – mruknęłam pogardliwie i zaczęłam dalej szukać.
-Mae Coughlin. - usłyszałam jego krzyk i upuściłam menażkę, która z dosć dużym brzdękiem opadła na ziemi.
-Czego się drzesz? – warknęłam, ale nie otrzymałam odpowiedzi.
_________________________________________________________
Woow. Dawno nie napisałam tak szybko następnego rozdziału. Z tego jestem dość dumna, bo na 100% wiele się dowiedziałam. Większość wydarzeń tu opisanych z historii Alcatraz i pana Capone jest prawdziwych. Poniżej umieszczam prawdziwe zdjęcie więzienia oraz zdjęcie Capone. Dziękuję za wszystkie komentarze i wyświetlenia :)

niedziela, 1 grudnia 2013

65. "Silna wola jest jak dobra prostytutka, nie każdego na nią stać."

Szłam do Dumbledore’a utykając na nogę. Żebra bolały mnie niemiłosiernie i po każdym kroku dawały o sobie znać. Doszłam do himery.
-Cy-Cytrynowe dropsy. – wybełkotałam, a schody zaczęły się pojawiać. Oparta o himerę upadłam na ziemię. Rozłożyłam ręce na podłodze. Wyglądałam jakbym umarła. To źle? Źle by było gdybym umarła. Tak wiele osób było by mi za to wdzięcznych. Tak wiele osób skrzywdzonych przeze mnie odetchnęło by z ulgą. Tak, czasami chciałabym umrzeć jak te zbuntowane nastolatki w sieci zwanej Internetem, na tych ruszających się zdjęciach. Czy to źle? Powoli wszystko się sypie. Fred kręci tylko głową z politowaniem. Z Rose dawno nie gadałam. Scott chyba mnie unika… Nawet Tatia, która piła ze mną Ognistą, nie mówi mi cześć. A ja leżę sobie jak kretyn na podłodze. Owszem, to źle. Teraz widzę do czego to wszystko prowadzi. Mam mordercze… Samobójcze myśli… Obok mnie moja wyobraźnia pokazała mi dziewczynę pokrojoną na kawałeczki. Jej oczy świeciły pustkami. Usta wyrażały ból. Odwróciłam szybko głowę, bo mimo braku gałek ocznych owa dziewczyna świdrowała mnie wzrokiem. Na ścianie ujrzałam mój najgorszy koszmar. Scott i Rose byli przywieszeni do niej łańcuchami. Uśmiechali się jak idioci.
-Chodź do nas. Potrzebujemy cię. – mówili zachęcającym głosem. Zacisnęłam powieki i zaczęłam gryźć wargę. Szept przerodził się w krzyk, a mną zaczęło coś targać mną. Poczułam smak krwi na języku, tak to znak, że muszę przestać gryźć wargi ze złości. Targnął mną lekki spazm, a potem zwymiotowałam krwią. Wstałam na nogach z waty i ruszyłam po woli po schodach. Aż dziw bierze, że się jeszcze nie zatrzasnęły. Wlazłam do środka i odetchnęłam głęboko.
-Carmen? – usłyszałam cichy głos i spojrzałam w jego kierunku. Na środku pokoju stał Albus w zielonych kapciach i spranym szarym szlafroku. Mężczyzna kucnął obok mnie. – Co się stało? – spytał patrząc na krew na mojej koszulce.
-N-Nic. – szepnęłam cicho i uniosłam się na ramionach. Albus podał mi dłoń, a ja z racji bytu ją ujęłam. Podciągnęłam się gwałtownie… Chyba zbyt gwałtownie. Znowu upadłam, a w sumie bym upadła gdyby nie Dumbledore. Dyrektor złapał mnie za ramię i usadził w fotelu. Zapadłam się lekko, ale zdołałam utrzymać wzrok na nim.
-Opowiedz co cię sprowadza do mnie. – poprosił cicho, a ja wyciągnęłam bezradnie listy i mu podałam. Ten zaczął czytać w ciszy i niepewności. Rozglądnęłam się po wnętrzu. Z słoiczków łypały na mnie oczy trolli. Zobaczyłam szafkę i myśloodsiewnię. Wstałam podczas rozproszenia dyrektora i ruszyłam do magicznego urządzenia. Otworzyłam szafeczkę i zaczęłam szukać po fiolkach.
-Voldemort, Voldemort, Syriusz, Voldemort, Potter… Wróć. Syriusz? – mruczałam pod nosem, po czym wyciągnęłam odpowiednią fiolkę. Odkorkowałam ją szybko i wlałam do misy. Wsadziłam tam łeb, a całe moje ciało jakby lekko zawirowało. Znalazłam się na błoniach kilka dobrych lat temu. Ujrzałam to co teraz, Hagrid wcale się nie zmienił. No może trochę zmalał, ale to tyle. Doznałam niezłego szoku, gdy uświadomiłam sobie, że chłopak, który obok mnie przeszedł był moim starszym bratem.
-I wiesz... Wtedy Bellatriks kazała jej ją zabić. Czy ty rozumiesz co to za bestialstwo? – mruczał Łapa z butelką Ognistej. Ruszyłam za nim zaciekawiona, gdyż mówił do równie pijanego Lupina.
-Ale, żeby zabić wilkołaka? – spytał smętnie.
-Luniaczku, nie powinieneś się stresować, to tylko głupia idiotka. – stwierdził mój braciszek. I tutaj zaczęłam się zastanawiać o czym on mówi. Przecież o kim mógł mówić Syriusz jak nie o Cyzi, prawda?
-Ale Łapo… To jest jednak twoja siostra. – odparł, a mnie zamurowało. Coś zaczęło mnie wciągać na górę i już po chwili leżałam na ziemi w gabinecie Dumbledore’a.
-Ale panie dyrektorze… Ja muszę… Ja muszę… Tam wrócić… - wybełkotałam i zemdlałam. Obudził mnie oddech jakiejś osoby obok. Otworzyłam oczy i aż spadłam z łóżka na stertę starych śmieci. Rudolf się obrócił na drugi bok, a ja wstałam bez żadnego problemu. Usiadłam na łóżku i zaczęłam go dziugać w żebra.
-Carmen. Przestań. – jęknął, a ja zdziwiona trzepnęłam go w ramię. Ten łypnął na mnie oczami. – Cooo? – mruknął i przeciągnął się spokojnie.
-Skąd ja tu się wzięłam? – spytałam cicho i rozejrzałam się ponownie. Ściany jak zwykle nie świeciły nowością, ale nikomu z nas to nie przeszkadzało. Ważne było jedzenie w lodówce, Raxier na miejscu, Ognista w szafce i nie ujebanie fartuszka Syriusza, bo by nożami zadźgał.  
-Nie wiem, ale wracaj do łóżka, bo było mi ciepło. – odparł z uśmiechem, a ja go posłuchałam i wlazłam pod kołderkę. Przywarłam do braciszka mocno i zamknęłam oczy. Jego dłoń spoczęła na moich plecach i delikatnie mnie pogłaskała. – Nie martw się skarbie. – wyszeptał tylko i zasnął. Pokiwałam głową, ale nie potrafiłam zasnąć. Tyle zła wyrządzono na świecie, a ja mam spać. Ja wiem, że superbohaterem nie będę, bo w sumie nigdy nie chciałam być nikim innym prócz zielonoskórym Hulkiem. Zaczęłam się zastanawiać co bracia mają mi do powiedzenia. Ciekawe jak wygląda Alcatraz. Więzienie… Jak może wyglądać więzienie? Kraty, rygor, kości, ciała, morderstwa, krew… Nie, nie wyobrażaj sobie tego, podpowiadała podświadomość, niestety. Silna wola jest jak dobra prostytutka, nie każdego na nią stać. W mojej głowie pojawiły się obrazy z egzekucji. W pewnym momencie jakaś kobieta usiadła na starym Iskierce. Gąbka przyłożona do jej głowy ociekała wodą. Nie widziałam twarzy owej kobiety.
-Włącz dwójkę. – usłyszałam głos Brutala. Po chwili słyszałam tylko krzyk, który powoli ustawał. Ja znam ten krzyk, znam go z lat dziecięcych. Przynajmniej tak mi się zdaje. Stary Iskierka nawalił, pasy puściły, a kobieta uniosła się ponad nas wszystkich. Ponad sierżanta, ponad kata, ponad egzekutora, ponad mnie. Czarny worek spadł z jej twarzy i ujrzałam własną matkę. Otworzyłam usta ze zdziwienia.
-Kieruj się w stronę cel, nigdy na odwrót. – wybełkotała cicho i upadła z głuchym brzdękiem na podłogę. Obraz szybko się zmienił. Tym razem stałam na jakimś rynku otoczona ludźmi wszelakiej maści.
-Zabić, skopać, ściąć. - skandował tłum raz po raz. Spojrzałam w tamtą stronę i jedyne co ujrzałam to rudawe włosy zwisające z głowy ułożonej we wgłębieniu szubienicy. Ruszyłam w tamtą stronę przerażona. Przepychałam ludzi, ci klęli. Wlazłam na podwyższenie z trudem, bo każdy człowiek musiał mnie dotknąć, coś zabrać... Tak, to ta buntowniczka, która nie krzyczy. Może coś ją łączy z ryżawym przestępcą? W zbrodniarzu ujrzałam wykrzywioną z bólu twarz Freda.
-Z-Za co jest skazany? - spytałam zakładając kosmyk włosów, który przysłonił mi połowę świata, za ucho.
-Ukradł jedzenie z biednej dzielnicy. Zachował się niehonorowo. Powinien być ścięty. - odparł kat zza czarnej kurtyny. 
-A jeśli oddam wszystko co ukradł to będę mogła go zabrać? - poprosiłam patrząc katowi w oczy. Ten zmieszany podrapał się po głowie. Widać było, iż to jest pierwszy raz, gdy coś takiego się dzieje. 
-N-No dobra. - mruknął powoli i rozważnie. Uklękłam przy "Fredzie" i pogłaskałam go po policzku. 
-Zaraz będziesz wolny. - wyszeptałam i pocałowałam zbrodniarza w czoło. - Co ukradł? - spytałam wstając i otrzepując kolana z kurzu. Kat zaczął wymyślać co on ukradł, a co nie. Gdy skończył gadać usiadłam na ziemi i udając, że modlę się do bogów wyczarowałam jedzenie, o którym mówił staruch. Ludzie patrzyli na mnie jak na czarownicę. - Oto dary od bogów. - powiedziałam doniośle i zaczęłam wyciągać ryżawego mężczyznę z pęt kata. Ten patrzył oniemiały na jedzenie, jakby pierwszy raz je widział. No ludzie, przecież jedzenie to jedzenie, prawda? Wyciągnęłam "Freda" z pułapki i ruszyłam na dół po schodach. I tutaj następuje coś przeze mnie nieoczekiwanego, gdyż ludzie się zbuntowali.
-Czarownica, na stos, czarownica. - krzyczeli mierząc we mnie jakimiś grabiami, łopatami, kilofami. Spojrzałam na nich przestraszona.
-Ejj, ale ja tu w pokoju. Macie jedze... - umilkłam, gdyż jedno z ostrzy przebiło moje serduszko na wylot. W oprawcy ujrzałam pogardliwą twarz kata. Rudzielec również po chwili padł. I po co ja się starałam? Otworzyłam oczy i ujrzałam szary, stary, brudny i tak bardzo cudowny sufit. Usiadłam gwałtownie i dotknęłam głowy, rąk, uszu, nosa, a na koniec klatki piersiowej. - To był tylko głupi żart mojej wyobraźni. - stwierdziłam cicho i spojrzałam na Rudolfa, który nadal smacznie spał. Wstałam z łóżka i pogalopowałam do kuchni, bo kiszki marsza grały.  Otworzyłam lodówkę z impetem i wyciągnęłam jakiś jogurcik.
-Co ty tu robisz? - spytał jakiś głos z progu. Odwróciłam się przestraszona i ujrzałam Bachusa. - Przecież ty nie powinnaś dostać tej misji. -dodał ciszej. 
-Ale o co chodzi? - spytałam cicho. - O Alcatraz jeszcze nic nie wiem. - dodałam spokojniej, a Bach podszedł do mnie. - Bachusie Tadeusie Black, mów mi zaraz o co w tym wszystkim chodzi. - jęknęłam, a ten pokiwał głową i usiadł przy stole, a mi nakazał zrobić to samo. Usiadłam więc i zaczęłam słuchać jego tłumaczeń, które może do najlepszych nie należały, ale wiele wyjaśniały.
-Więc musisz stamtąd potem jak najszybciej uciekać. - zakończył długowłosy szeptem. Skinęłam nieznacznie głową i ujęłam lekko jego dłoń.
-Nic nie obiecuję. - mruknęłam cicho i pogrążyłam się we własnych przemyśleniach.
_________________________________________________________
Dobra, miesiąc czasu to dość długo. Wybaczcie mi. :) Rozdział oczywiście dedykuję Klaudii, Wiktorii, Kaori i Herminji, która wreszcie wróciła do blogsfery. :) Więc nie wiem czy napiszę coś, w takim tempie, przed świętami, ale życzę wszystkiego najlepszego. :)

poniedziałek, 28 października 2013

64. "Boję się"

"Gdzieś w Alcatraz jest horkruks. Twoim zadaniem jest go odnaleźć i odnieść do dworu Voldemorta. Powodzenia."
-Corner? - spytałam niepewnie, a on spojrzał na mnie. - Co to jest Alcatraz? - dodałam, a ten wzruszył ramionami bezradnie.
-Chyba wyspa. - mruknął, a ja pokiwałam głową. Boję się, cholernie boję się o siebie. Boję się o życie ludzi, którzy mi zostali. Boję się, że nie podołam powierzonemu mi zadaniu. Boję się nagrody. Boję się kary. Po moich policzkach zaczęły płynąć łzy. Łzy bezsilności. Co ja mogę? Nic nie mogę. Jestem głupią, rozpuszczoną kretynką, która myśli, że ma wszystko, a tak naprawdę nie ma nic. Ktoś mnie objął i mocno przytulił. Wzniosłam wzrok i napotkałam na stalowe tęczówki ojca.
-Nie płacz kochanie. - powiedział łagodnie, jak nie on. To nie może być Orion. On nie potrafi mówić w taki sposób. Nie wierzę mu. Jego wzrok mówi wszystko. Ale to nic. To jest mój ojciec. Mimo wszystko. Mimo tego co mówię, myślę, czuję, to kocham go jak nikogo innego. Bardzo żałuję jego śmierci. Byłby dla mnie podporą.
-Nie potrafię tatusiu. - odezwałam się ja. Nigdy nie pomagałam w niczym tatusiowi, bo nie proponował. Nigdy się ze mną nie bawił, bo go nie było. Nigdy nie był moim ojcem, a jednak tak bardzo go kocham.
-Jesteś Black, jesteś silna. Silniejsza od braci. - stwierdził i pogłaskał mnie po ramieniu. Jeden głupi gest, a tak wiele zmienia. Spuściłam głowę w dół, a ten pogłaskał mnie po karku.
-Nie jestem silna. - powiedziałam cicho, a ten zaczął się śmiać. Pogładził mnie po twarzy. - Kocham cię tatusiu. - uznałam, że to odpowiednie słowa. Pierwszy raz poczułam miłość ojca. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Nigdy nie chciałam. Wystarczyli mi bracia. Bracia ponad wszystko. Teraz czuję co straciłam. Ten nie odpowiadał. Boję się, że go stracę.
-Carmen, Carmen słonko. - usłyszałam cichy krzyk, który powoli się natężał kalecząc mi bębenki. Poczułam ciepłą dłoń na swoich plecach, a potem drugą na czole.

-Zostawcie mnie.- jęknęłam cicho i skuliłam się lekko.
-Ma gorączkę. Trzeba ją zanieść do Skrzydła. - stwierdził ponownie kobiecy głos.
-Zostawcie mnie w spokoju. - burknęłam ponownie i skuliłam się jeszcze bardziej. Czyjeś dłonie wśliznęły się pod moje ciało. Zostałam przytulona przez kogoś. Ten ktoś pachniał Nutellą. Lubię Nutellę.
-Czy ciebie pojebało, żeby siedzieć na Wieży? - spytał oskarżycielsko głos niosącego mnie.
-Kim jesteś? - spytałam niepewnie nie wiedząc czy robię dobrze.
-Fred. - odparł rozmazany kształt, a ja przywarłam mocniej do kreatury. Boję się o niego. Za rudzielcem ujrzałam szarego smoka, który rozpościera skrzydła. Jego ogień zaczął lizać włosy Freda. Upadłam na ziemię. Weasley'owi powoli schodziła skóra odsłaniając spięte mięśnie i zarysy kości pod nimi. Fred stał się ludzką pochodnią. Szczątki jego ciała upadły na ziemię. Najdziwniejsze było to, że oczy pozostały nienaruszone. Nadal patrzyły na mnie z tym cholernym wyrzutem sumienia. Zaczęłam się go bać. Poczułam jego dłoń na mojej. Znowu wróciłam do prawdziwego świata. Wróciłam do szarości, ale dopiero teraz rozumiem dlaczego ja tak lubię tą szarość.

-Nie odchodź. - szepnęłam niepewnie, a ten złapał mnie za dłoń. Spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem. - Umieram? - spytałam cicho. Ten rozszerzył szeroko oczy.
-Jezu... - urwał, a w sumie mu przerwałam.
-Tak, on też tu jest. - zaśmiałam się głupio i spojrzałam na osobę stojącą za Fredem. Mężczyzna w długich włosach uśmiechał się do mnie przyjaźnie. - A nie, to tylko Metal. Kryzys zażegnany. - mruknęłam cicho patrząc na jego odziane w glany nogi. Czy lubię takich ludzi? Tak lubię ich. Są mili, szczerzy i cu...
-Dobrze się czujesz? - w połowie zdania przerwał mi Weasley. Spojrzałam na niego niepewnie.
-Z tobą, zawsze. - mruknęłam z uśmiechem, a ten ścisnął lekko moją dłoń. - Poza tym kiedy mnie wypiszą, bo mam misję? - spytałam spokojnie i spojrzałam na rudzielca.
-Jak przestaniesz mieć schizy. - odparł z lekkim uśmiechem.
-Ejj, ale do śmierci to ja nie mam zamiaru czekać. - jęknęłam i zaczęłam wstawać. Niesety znowu moje żebra dały o sobie znać. Nawet własne żebra mnie nie lubią, czy to normalne. Niby są we mnie... Zajmuję się żebrami, a powinnam już siedzieć na tej cholernej wyspie zagrzebana stertą gruzu i szukać tego durnowatego horkruksa nawet 39 metrów pod ziemią w skwarze, brudzie i syfie. Jestem cholernie zdeterminowana, bo wiem do czego ludzie pokroju Voldemorta są zdolni. Poćwiartują Rudolfa. Zamordują Syriusza. Poderżną gardło Bachusowi... I zostanę sama, zostanę jako ostatnia pełnoprawna Black, z matki, ojca i te takie bzdury.
-Leż. - usłyszałam cichy głos pani Pomfrey. Zwróciłam wzrok na nią i wysiliłam umysł, by się jakkolwiek skupić.
-Nie mogę. - wybełkotałam przytłoczona myślami o morderstwach. Tu głowa, tam żołądek... Wszędzie latają jelita, serca... Obrazek jak z najlepszego horroru. A może nie. O patrz, właśnie oberwałam torebką stawową. Pani Pomfrey ginie w stercie przegryzionych i bryzgających krwią narządów. Weasleya nawet już obok nie ma. W dłoni trzymam... Chyba mózg, ale nie jestem pewna. Może wiewiórka zgubiła?
-Oddaj moja własność. - powiedział, a raczej ryknął jakiś głos z tyłu. Odwróciłam się niepewnie i stanęłam twarzą w twarz z jakąś kreaturą bez twarzy i oczu. Zamiast rąk było... W sumie to nawet nie wiem, bo nie dało się tego zidentyfikować. Było po prostu brzydkie, obślizgłe i śmierdziało. Coś a'la perfumy Rudolfa z przydrożnego bazaru. Śmierdzi, ale ty i tak masz chwalić, bo nie dostaniesz prezentu, który od wczoraj leży pod choinką. Dziwne, dziwne... Bardzo dziwne.
-Słucham? - spytałam cicho ogarniając powoli sytuację w której się niefortunnie znalazłam. Tylko ja mam takie zajebiste szczęście.
-Moja własność. - mruknął i spuścił głowę na moją dłoń. Ja ni stąd, ni z owąd zaczęłam biegać jak podpierniczona po całym czarnym pomieszczeniu. - Wracaj tu. - ryczała kreatura, ale ja się nie zatrzymywałam. Nie miałam po co. To była by pewna śmierć.
-Niee. - zaśmiałam się i skoczyłam nad trzema pourywanymi nogami z wystającymi kośćmi. Wreszcie wpadłam w ścianę i znowu usłyszałam głosy. Głosy? Nie, to nie głosy, to mruczenie tego stwora za mną. Spojrzałam na niego i oddałam mu móżdżek. - Gdzie my jesteśmy? - spytałam nieśmiało.
-W twojej podświadomości. Oni słyszą każde słowo... Każde twoje słowo. - odparł stworek i zaczął jeść moją dłoń.
-Zostaw mnie. Wydostańcie mnie stąd. - bełkotałam raz za razem, a wstrząsy zaczęły narastać. Znowu ujrzałam Freda. - Potłuczone butelki pod dziecięcymi stopami. Ciała rozrzucone w ślepym zaułku, ale ja nie dam posłuchu nawoływaniom do walki, które przypierają mnie plecami do muru. - wyszeptałam to co kołatało mi się po głowie. Ten lekko mnie przytulił. Ułożyłam się na poduszce i zasnęłam. Może nie będzie tak źle. Ten stwór się nie pojawił. Nie widziałam nic. Było tak jakby ktoś zawiązał mi oczy czarnym materiałem. Obudziły mnie nieśmiałe promyki słońca delikatnie muskające moją lekko zapuchniętą twarz. Chyba płakałam. Na sąsiednim łóżku leżał Fred z rozczochraną czupryną. Usiadłam. Żebra nie trzasnęły, więc wstałam i poczłapałam ku wyjściu. Tu jest gorzej niż w więzieniu... 
-Co ty robisz? - spytała wnerwiona Pansy i pchnęła mnie na ścianę. Tak, moje biedne żebra tym razem pierdolnęły mocno o mur.
-Czy ciebie... - nabrałam powietrza w płuca - Pojebało już do końca? - spytałam ostatnim tchem i zaczęłam powoli wstawać z ziemi.
-Po pierwsze wyszła plotka, że jestem puszczalska i wszystkie tropy prowadzą do ciebie. Po drugie to ty chronisz Draco. - krzyczała jak opętana. Zjechałam po ścianie na ziemię. 
-Chyba sobie płuca przedziu... - odetchnęłam mocno - ...dziurawiłam. Dzięki, że pytasz. - dopowiedziałam, a ta spojrzała na mnie jak na idiotkę. Jakoś wstałam podtrzymując się ściany. - Jesteś suką. - stwierdziłam cicho i ruszyłam ku Dumbledore'owi co chwila macając ścianę, bym nie upadła. Taka droga to dla mnie udręka... A ja nadal nie wiem co zrobić z tym horkruksem. Muszę się staruszka zapytać. Może on mi pomoże? W nim nadzieja.I w sumie tylko w nim, bo nie znam nikogo innego, kto by potrafił mi pomóc. Ściany tarły niemiłosiernie o moje dłonie. Zaczęło piec... Lekko piec, a potem przeobraziło się to w ból porównywanie wielki jak zdzieranie skóry. Usłyszałam świst wiatru wokół siebie, a potem wielką ulewę. Poczułam krople potu, niby deszczu, na karku. Czy to normalne?
_________________________________________________________
Zmobilizował mnie do napisania tego rozdziału komentarz od anonima... To takie proste, banalne, ale prawdziwe. Przepraszam, że aż miesiąc trzeba było czekać na rozdział 64. Wszystko powoli chyli się ku końcowi. Widać, że miałam schizę. Czasami po prostu wolę posiedzieć przed kompem lub w łóżeczku i siedzieć. Czasami boję się wyjść do ludzi... Ale ja nie o tym. Dziękuję wszystkim. Klaudii za wsparcie, wiem, że nie muszę, ale jak już się zabrałam to i skończę. Mniej więcej tyle. Nic nie obiecuję, ale proszę o kilka komentarzy. Bez nich nie widzę sensu na pisanie tego. To miał być ostatni rozdział, a potem epilog. Może dociągnę do 70, a może nie... Kto to wie. Kij, dziękuję wszystkim. 

piątek, 27 września 2013

63. "Uśmiech chłopcy."

~Tydzień później~
Draco wstał z łóżka z uśmiechem.
-Pomożesz mi ? - spytał cicho, a ja podeszłam do niego i zaczęłam odwijać mu bandaż z dłoni.
-Oczywiście. - mruknęłam równie cicho. Jego bandaż po chwili zawisł na mojej prawie sprawnej dłoni. Do Skrzydła wszedł Fred.
-Co tam u was ? - spytał z uśmiechem.
-Już nie krwawię i nic mi nie ropieje, więc na razie wszystko jest w normie. - powiedział z uśmiechem Draco, a Weasley podszedł do niego i ku ogólnemu zdziwieniu dał mu się oprzeć na ramieniu i ujął jego dłoń. Malfoy patrzył na niego chińsko.
-Albo się dostosujesz, albo cię ze schodów zrzucę. - powiedział rudzielec, a tleniony otworzył usta i po chwili je zamknął.
-Daj mi chwilę. - zaśmiałam się i pognałam do pani Pomfrey po jakikolwiek magiczny aparat. Ta dała mi go z wachaniem. Podeszłam do nich. - Uśmiech chłopcy. - dodałam z wielkim wyszczerzem. - Dwóch cudownych mężczyzn. - dopowiedziałam cicho i zrobiłam im zdjęcie. Wyszło fenomenalnie.
-Jeśli gdziekolwiek je udostępnisz to marny twój los. - wybełkotał oschle Draco.
-Tak, ja cię też ty stare i schorowane próchno. - odparłam i wystawiłam chłopakowi język. Ci ruszyli ku Wielkiej Sali, na której było śniadanie. W sumie to dziś jest sobota, więc dobrze by było pójść do Hogesmade. Doleźliśmy do sali z jedzeniem. Gdy przekroczyliśmy przez próg w Sali zapadła cisza.
-Przyszli. To dziwne. To oni. - szeptali do siebie uczniowie. Fred odprowadził Draco i wrócił do mnie. Usiadłam przy stole i zaczęłam jeść jakieś niezbyt wymyślne potrawy.
~O jedzeniu mogłabym nawijać godzinami, ale wątpię, że to by było w jakimkolwiek stopniu ciekawe, więc przejdźmy do Hogesmeade.~
Ruszyłam z wyszczerzem na twarzy ku Sklepowi Zonka. Moją dłoń trzymała ubrana w podobny sweterek Rose. 
-Na praawo, na leewo, w ściaanę i w drzwii. - nuciłam pod nosem, a Martin mi pomagała. Obie wlazłyśmy do sklepu z zamiarem kupienia łajnobomb, a ja ponad to kubków herbaty gryzących w nos. Podeślę Syriuszowi i będzie cudownie. Nie będzie zbyt zadowolony, ale może nareszcie Galeony się na coś przydadzą ?
-Fred, czyż to nie dziwne, że nasze dziewczyny idą z większymi wyszczerzami do naszego ulubionego sklepu niż my ? - usłyszałam głos George'a, a po chwili jeszcze donośny śmiech Freda.
-Rose, czyż to nie dziwne, że tamci śmieją się głośniej niż my ? - spytałam z uśmiechem.
-Tak, to dziwne. - przyznała mi Martin z wyszczerzem. Zaczęłam szperać po półkach i po chwili podeszłam do lady z naręczem zabawek.
-Ile płacę ? - spytałam znudzonego sprzedawcy. Ten spojrzał na mnie jak na idiotkę. - Ile płacę ? - powtórzyłam dobitnie.
-Słyszałem. - syknął i zaczął liczyć cenę. - 15 Galeonów. - ogłosił, a ja z uśmiechem wygrzebałam 15 złotych monet z torebki bez dna. Kochany Bach i Rom. Zapakowałam zakupione rzeczy i udałam się do Miodowego Królestwa by uzupełnić zapasy żywności. Podeszłam do Cukrowych Piór.
-Przecież to nie możliwe. - warknął cicho jakiś głos zza ściany.
-Jak to nie ? Voldemort... - urwał. - Ohh, nie patrz się na mnie w ten sposób Mark. Przecież nie jest to zakazane imię. - dodał mężczyzna.
-Ale Darren... Nie... Proszę... - jęknął Matt i został czymś zagłuszony. Przez chwilę nie było nic słychać. - Przestań. Nikt nie może się dowiedzieć. - warknął po raz kolejny. Usłyszałam odgłos plaskacza.
-Matt, do cholery jasnej, przestań się ukrywać, bo tylko wychodzisz na idiotę. - burknął i zza półek wylazł rosły mężczyzna o czarnych włosach zaczesanych na lewo. Był dość przystojny, ale za stary jak na mój gust. Potem wyszedł ciemny blondyn z podkrążonymi oczami. 
-Co się gapisz szlamo ? - warknął ten drugi.
-Tylko nie szlamo. - burknęłam i podeszłam do niego zła. 
-Bo co ? - ryknął na mnie, a przekrwione oczy łypnęły na mnie.
-Jesteś Śmierciożercą. - warknęłam zdenerwowana. - A ja Czystokrwista... Matt. - dodałam, a ten pierdolną mnie w twarz. 
-Jeszcze jedno słowo. - ostrzegł, a na jego usta wstąpił drwiący uśmieszek.
-Nie zabijesz mnie idioto. Ściągnął byś na siebie gniew mojej rodziny. - warknęłam wkurzona. 
-A co mnie obchodzi twoja rodzina ? - ryknął. 
-Co on ci robił ? - spytałam cicho całkowicie ignorując jego pogardę w głosie.
-Nie powinno cię to obchodzić. - dodał, a Darren wrócił po kolegę i łapiąc go za dłoń wytargał z Miodowego Królestwa. Czyli albo to jest męska dziwka, albo... Mimo wszystko wiadomo, że Czarny Pan znowu coś knuje. Ale przecież piątoroczniak nie może się równać z  najpotężniejszym czarodziejem w dziejach. Zaczęłam się cofać i wpadłam na kogoś. Dygnęłam przestraszona i spojrzałam na osobę... A w sumie osoby, na które wpadłam. 
-Scott ty cholero. - jęknęłam i oparłam dłonie o kolana. Zaczęłam głęboko oddychać. 
-Carmen... Co jest ? - spytał cicho, a ja spojrzałam na niego i na Tatię.
-Jest super. - powiedziałam z udawanym uśmiechem. 
-Tak, tak, a ja jestem Myron Wagtail. - stwierdziła Salvador.
-Miło mi poznać. Zawsze chciałam cię poznać. - zaśmiałam się.
-Black, do cholery. - warknął Farro. Spojrzałam na niego z uśmiechem.
-No, ale co ja mam ci powiedzieć ? Jakaś męska dziwka mnie pierdolnęła w twarz, Voldemort znowu coś knuje... Tyle. - burknęłam i zabrałam 13 paczek fasolek wielosmakowych i podeszłam do lady. Wyszłam ze sklepu z szybkością Błyskawicy i ruszyłam na boisko. Po drodze kilka osób dostało w żebra ode mnie. Po chwili na boisku ujrzałam Zabiniego. Podbiegłam do niego.
-Black, cześć. - zaśmiał się, ale po chwili jego twarz powściągnęła się w uczuciach. - O cholibka. - jęknął.
-Przez ciebie robię z siebie idiotkę. - warknęłam.
-Bo nią jesteś. - burknął, a ja spojrzałam na niego tępo. - Widzisz mnie, a nie powinnaś. Nie powinno cię tu być. Powinnaś teraz siedzieć w Hogesmeade i wpierniczać fasolki. - dodał z politowaniem. 
-Nienawidzę takich jak ty. - stwierdziłam wnerwiona i ruszyłam do dormitorium, gdzie się zamknęłam i zaczęłam czytać jakiegoś mugolskiego gniota.
~Wieczór. Wieża Astronomiczna.~
Usiadłam spokojnie na jednym z  kamieni. Czerwony sweter dawał mi ciepło, a książka zapewniała jako taką rozrywkę. Spojrzałam w niebo i zaczęłam sobie przypominać wszystko o gwiazdach... Wszystko czego nauczono mnie w domu. Gwiazdozbiór Oriona, Psia Gwiazda, Regulus, Bellatriks, gwiazdozbiór Smoka... To było takie piękne i realistyczne. Tak, oprócz fasolek i smacznego śniadania nic tego dnia nie było tak jak powinno. Wszystko działo się za szybko i kompletnie bez sensu. Nie wiem po co był ten dzień. Znowu poznałam ludzi... Znowu mnie zawiedli... Znowu nienawidzę kolejnych. To takie proste, że aż irracjonalne. Dzisiaj znowu umarli ludzie. Dzisiaj znowu uderzono kolejne osoby. Dzisiaj znowu ludzie cierpią. Tak, to nienormalne, nie moralne i tak bardzo ludzkie. Po co kłamać jak i tak prędzej czy później dowiemy się prawdy. Nie wiem co robić. Nie mam co robić, ale to dobrze. Ludzie już i tak strasznie dużo cierpieli. Może i ich nie trawię, może większość to idioci jakich mało... Wiadomo jednak, że nikt nie powinien cierpieć... 
-Co ty tu robisz ? - usłyszałam znany mi głos. Spojrzałam w tamtą stronę i ujrzałam Cornera.
-Siedzę. - odparłam tępo, a ten spojrzął na mnie jak na idiotkę. - Możesz mi potowarzyszyć jeśli chcesz. - dodałam, a ten usiadł obok.
-Też masz dość ? - spytał cicho. Spojrzałam mu w oczy zadziwiona.
-Bardzo dobrze to ująłeś. - stwierdziłam szeptem i odwróciłam wzrok ku gwiazdom. 
-Co ty w nich widzisz ? - zaśmiał się.
-Widzę w nich rodzinę. - odparłam z uśmiechem i powtórzyłam mu nauki moich tępych braci. Ten słuchał mnie z zaciekawieniem. - Nigdy tego nie lubiłam, ale potem zaczęłam to doceniać, bo patrząc w nie zawsze widzę tych, którzy żyją i już umarli. - dodałam z wyszczerzem. 
-Kreatywna nauka. - powiedział Corner. Pokiwałam głową i usłyszałam hukanie sowy. Wzniosłam wzrok ku górze i ujrzałam mojego najukochańszego Diabła. Sowa wylądowała przede mną z dziwnym piskiem. Miała przyczepione dwie karteczki. Rozwinęłam mniejszą. "Kochana Carmen. Muszę ci powiedzieć, że zanim przeczytasz następną wiadomość prosił bym cię o przyjazd do domu. Kocham Syriusz." Spojrzałam na papier z miną typu : DAFAQ. Rozwinęłam drugi pergamin i zamarłam.
_________________________________________________________
Chaotyczny, bezsensowny, zbliżający ku końcowi... Tak opisałabym ten rozdział, bo w sumie niewiele wnosi i wyjaśnia, ale właśnie takie są czasami potrzebne... Albo i nie... No dobra. Pierwszy fragment dedykuję Oliwii, która mnie do tego natchnęła i to było moim punktem zaczepienia... Przynajmniej na początku. Dedykuję rozdział Klaudii i Wiktorii, które tak samo jak ja, albo nie mają czasu, albo weny, na napisanie następnego rozdziału. Mam nadzieję, zeście się nie zawiedli na mnie. :) Kocham, pozdrawiam i dziękuję.

czwartek, 5 września 2013

62. "To ty jesteś za cienki w uszach, by w to grać."

~Przeżyjmy "poranek" jeszcze raz. *perspektywa Rose*~
Budzik zaczął wypluwać z siebie jakieś niezidentyfikowane dźwięki. Otworzyłam oczy i spojrzałam na godzinę. 5 rano. No chyba was coś porąbało... Jednak okazało się, że to nie jest budzik, a ktoś puka do okna. W sumie nie ktoś, a coś. Wstałam i otworzyłam je wpuszczając jakąś sowę. Była średniej wielkości czaro-białą sówką. Pogłaskałam ją po łebku i odwinęłam papierek. "Kochana Rose. Już jestem w Bułgarii, wiec nie masz co się martwić. Dziękuję, że tak się o mnie troszczysz, ale trochę tu niebezpiecznie. W sumie to właśnie po mnie idą..." I tu list się urywa, a pozostaje jedna wielka breja atramentu. To na pewno od Olivera. Przeczytałam to jeszcze kilka razy i aż usiadłam z wrażenia. Podeszłam do szafy i szybko naciągnęłam na siebie ciepłą bluzę i naciągnęłam spodnie. Szybko ubrałam wysokie buty i złapałam różdżkę. Dobrze by było coś zjeść, ale Ollie najwyraźniej potrzebuje mnie bardziej niż ktokolwiek na świecie. Wypadłam z dormitorium jak podpierniczona i zbiegłam szybko po schodach omal nie łamiąc sobie karku. Wychodząc z wieży wpadłam na jakiegoś uchachanego dryblasa.
-Uważaj jak łazisz. - warknęłam.
-Tak, tak, ja cię też kocham. - usłyszałam donośny śmiech George'a.
-Ohh... Co ty tu robisz ? - spytałam zaskoczona, a ten pomógł mi się podnieść z podłogi.
-Mój szósty zmysł podpowiedział mi, że mnie potrzebujesz, więc... Jestem. - zaśmiał się i przytulił mnie mocno. Spojrzałam w jego radosne, brązowe oczy.
-Spadłeś mi z nieba. - odparłam cicho, a ten musnął moje wargi lekko.
-No to co mamy w planach ? - spytał wesoło. Spojrzałam na niego z błyskiem w oku. - Przerażasz mnie. - przyznał po chwili, ale nadal uśmiechał się jak Joker. Zaśmiałam się i pociągnęłam go ku błoniom.
~Już wiecie mniej więcej czemu Rose nie było w dormitorium. Teraz razem z George'm stoją na błoniach i wymyślają sposób, by dostać się do Olivera. *perspektywa George'a*~
Stanąłem obok Rose uśmiechnięty.
-Może hipogryf ? - mruknąłem, a na jej twarzy zagościł wielki uśmiech. Tak, kocham ten uśmiech. Weasley ogarnij się. Kocham Rose tak bardzo, że mógłbym w ogień za nią skoczyć... No może nie aż tak drastycznie, ale w sumie jeśli na szali byłoby jej życie to z chęcią bym to zrobił.
-George, obudź się. - zaśmiała się Martin i sprzedała mi mocnego kuksańca.
-Ejj. Wypraszam sobie takie traktowanie własnego chłopaka. - mruknąłem z udawanym oburzeniem.
-Tak, tak, ja cię też. - odparła słodko. Ona wykorzystuje moje słowa przeciwko mnie... Czy to nie powinno być zabronione ? - No zbieraj się. - dodała spokojnie i ruszyła po hipogryfa. Polazłem za nią z wyszczerzem na ryju. Doszliśmy do hipogryfów. 
-Którego sobie pani życzy ? - spytałem szarmancko zamiatając nogą po mokrej od rosy trawie.
-Tego jaśnie panie. - odparła zabawnie i wskazała na średniej wielkości zwierzaka.
-Jeśli jaśnie panienka sobie tak życzy to mam obowiązek usłuchać. - powiedziałem z wrodzoną gracją i ukłoniłem się hipogryfowi. Ten odkłonił się dość szybko, a na moja twarz wpełzł wielki wyszczerz. - Jestem zajebisty. - powiedziałem z szeroko rozłożonymi rękami. 
-I w cholerę skromny. - zaśmiała się dziewczyna. Jej oczy lekko zabłyszczały. 
-Mogę spytać czy pamiętasz naszą pierwszą randkę ? - spytałem zmieniając "zręcznie" temat. Ta wwierciła się we mnie morskim spojrzeniem.
-Nie da się zapomnieć co ty wtedy wyprawiałeś. - usłyszałem jej odpowiedź. A pomyśleć, że wszystko zaczęło się od tego, że siedzieliśmy w Dziurawym Kotle zestresowani jak dzieciaki przed założeniem Tiary Przydziału.
-Więc... Też jedziesz do Hogwartu, tak ? - spytałem ciut zdenerwowany i potarłem nerwowo nadgarstek.
-Tak, też jadę. - usłyszałem jej skwapliwą odpowiedź i uniosłem oczy w górę. Jej błękitna koszulka współgrała z jeansami. Grzywka opadała jej na oczy, a jej ręce leżały bezwładnie na stole i obejmowały kurczowo kufel z piwem Kremowym. Podsunąłem dłoń w jej stronę i lekko ująłem jej rękę. Ta spojrzała mi w oczy, a na jej usta wkradł się delikatny uśmiech.
-Rose ? - spytałem cicho, a ta przygryzła delikatnie wargę. - Dasz się zaprosić na spacer po łące ? - dodałem zachęcająco.
-Z chęcią. - odparła zaskakująco szybko. Wstałem i razem ruszyliśmy ku wyjściu. 
-Lubisz chabazie i spacery ? - spytałem nadal trochę zaskoczony. Ta spojrzała mi w oczy.
-Pewnie. Uwielbiam to. - zaśmiała się i cmoknęła mnie w policzek. Zarumieniłem się lekko. 
-A to za co ? - mruknąłem onieśmielony. Ta tylko wzruszyła ramionami. - Teleportacja ? - dodałem z uśmiechem, a ta tylko przytaknęła. Ująłem jej dłoń i wyobraziłem sobie wielką polanę. Po chwili trzepnęło nami porządnie i wylądowaliśmy na zielonej trawce. Ruszyłem w szaleńczym pędzie przed siebie. Uśmiech nie schodził mi z gęby, gdyż w tyłu słyszałem śmiech Rose.
-Poczekaj. - zaśmiała się, a ja przystanąłem i oparłem dłonie na kolanach. Zacząłem dyszeć uradowany.
-Lepiej ? - spytałem patrząc na jej roześmianą twarz.
-Mniej więcej. - wydyszała i spojrzała na mnie. Wziąłem ją na barana bez żadnego zapytania i zacząłem kroczyć w stronę zwierzaka. - George, George, co ty robisz ? - usłyszałem głos z zewnątrz i otrząsnąłem się ze "snu".
-T-Tak. - mruknąłem z przekonaniem i spojrzałem na teraźniejszą Rose, która tupała nogą ze zniecierpliwieniem.
-Odpłynąłeś. - stwierdziła spokojnie. Uśmiechnąłem się i podsadziłem ją na hipogryfa. Usiadłem za nią, a dłonie splotłem na jej brzuchu. - Lecimy. - dodała, a hipogryf wzniósł się w powietrze.
-Gdzie lecimy pani kierownik ? - spytałem szepcząc jej do ucha. Ta zadrżała lekko, a ja zaśmiałem się dość szelmowsko.
-Mniej więcej do Bułgarii. - odparła, gdy już się uspokoiła. Otworzyłem usta by coś powiedzieć, ale po chwili je zamknąłem, bo nie miałem pojęcia co. Ciut mnie zatkało po odpowiedzi. W sumie tak samo było w momencie, gdy po raz kolejny przegrałem z nią w bilarda.
-Oszukujesz. - mruknąłem pewnym głosem i od razu dostałem lekko w ramię. Uśmiechnąłem się szeroko.
-Nie oszukuję. - stwierdziła z dumą w głosie. - To ty jesteś za cienki w uszach, by w to grać. - dodała z powagą wypisaną na twarzy. Zaśmiałem się głupio i podałem jej kij.
-Kochana jesteś. - powiedziałem i spojrzałem na stół. Ta wbiła czarną bilę w odpowiednią łuzę i wyrzuciła dłonie w górę w geście zwycięstwa. - Brawo. - mruknąłem i przytuliłem ją lekko. Ta spojrzała w górę i napotkała moje spojrzenie.
-Dzięki. - odparła cicho i uśmiechnęła się delikatnie. Jej oczy błyszczały radośnie, a włosy wydostawały się spod gumki do włosów tworząc "artystyczny nieład" na jej głowie czym przypominała wkurzonego Chopina, ale cóż poradzić. Ładnemu we wszystkim ładnie, stwierdziłem z uśmiechem na ryju. Ta odsunęła się i w czasie moich zacnych przemyśleń zamówiła dwie szklaneczki Ognistej. Ona mnie za dobrze zna. Jej twarz rozjaśniał uśmiech. Usiadłem przy stoliku z nią i zacząłem nonszalancko sączyć alkohol ze szkła podstawionego mi pod nos. Czas dość szybko minął, więc musiałem odprowadzić Martin przynajmniej do domu. Wstałem i ująłem śmiało jej dłoń. Wyszliśmy uchachani z baru.
-Spotykamy się jutro ? - spytałem z nadzieją, a ta przytaknęła i zamrugała kilka razy oczami. Przysunąłem się lekko do niej i dotknąłem jej ust swoimi. Zamknąłem oczy, by jeszcze bardziej cieszyć się chwilą. W tym momencie nic prócz jej ust poruszających się na moich nie miało żadnego znaczenia. Rose odsunęła się zarumieniona i spuściła wzrok w dół.
-Do jutra. - stwierdziła cicho, a ja dotknąłem jej brody i uniosłem twarz ciut w górę, by tylko widzieć jej oczy. Uśmiechnąłem się krzepiąco.
-Do jutra. - powtórzyłem i przytuliłem ją mocno. Poczułem dziuganie w żebra.
-Weasley, ty rudy ośle, wstawaj, bo się ślinisz. - usłyszałem jakże uroczy głos mojej dziewczyny. Uchyliłem powieki i ujrzałem Rose.
-Też cię kocham. - odparłem po raz kolejny i zlazłem z hipogryfa, gdyż byliśmy na miejscu. Ta tylko westchnęła i roześmiała się szczerze. Ruszyliśmy ku Durmstrangowi, gdzie prawdopodobnie przebywał Oliver, czy jak mu tam. Złapałem ją krzepiąco za dłoń i wlokłem się za nią. Doszliśmy do jakiegoś pokoju.
-George ? - spytała niepewnie i przystanęła. Spojrzałem jej w oczy.
-Będzie dobrze. Jestem przy tobie. - zapewniłem ją szeptem i objąłem ramieniem. Ta wyciągnęła różdżkę i niepewnie pociągnęła klamkę. Ruszyła do środka i skamieniała. W sumie to zastawiła mi cały widok, więc trochę kijowo mi się było zorientować na co patrzy. - Rose ? - spytałem cicho, a ona zazgrzytała zębami.
-To ja się sram, żeby tu przylecieć i znoszę tego śliniącego się patafiana, a ty sobie tu puzzle z kolegą układasz ? - krzyknęła ku mojemu zdziwieniu. Wlazłem za nią i ujrzałem Olivera wraz z jakimś chłopakiem zaskoczonego, ale nadal pochylonego nad jakąś układanką.
-Po co ty tu ? - spytał zdziwiony chłopak i rozdziawił paszczę.
-J-Jak to po co ? - warknęła na granicy załamania. - Dostałam od ciebie list. - dodała uspokajając się w miarę możliwości i wyciągnęła świstek.
-Aaa... To... To Cler mi wytrąciła pióro z dłoni i odleciała z niedokończonym i umazanym listem. - zaśmiał się, a Martin zaczęła się śmiać głupawo. Uśmiechnąłem się lekko i obserwowałem dalszą reakcję Rose. Trochu się po wnerwiała, ale potem jej przeszło i zaczęła się cieszyć przyjazdem tutaj.
~Kilka godzin później. Jakaś niezidentyfikowana polanka.~
Usiadłem na trawie i spojrzałem na gwiazdy. Rose usiadła obok mnie. Objąłem ją ramieniem. 
-Dzięki, że zgodziłeś się razem ze mną do Olivera. - powiedziała cicho i uśmiechnęła się lekko. Zaśmiałem się. 
-Mam coś dla ciebie. - stwierdziłem i wytachałem z kieszeni małe pudełeczko.
-Co to ? - spytała cicho i ujęła pakunek. Wzruszyłem ramionami. Ta otworzyła wieczko i ujrzała naszyjnik z gwiazdką. Jej uśmiech wynagrodził mi zimno na polu. - Jesteś boski. - stwierdziła i przytuliła mnie. 
-Powiedz mi coś czego nie wiem. - zaśmiałem się i oberwałem lekko w ramię. Dotknąłem jej ust swoimi i zaśmiałem się lekko. Objąłem ją jeszcze raz ramieniem, a ta wtuliła się we mnie. - Jesteś najdziwniejszą, ale i najlepszą dziewczyną na świecie. - szepnąłem jej na ucho, a ta położyłe głowę na moim ramieniu.
-A ty najzabawniejszym chłopakiem na ziemi. - odparła i zaśmiała się cicho. Tak, to jeden z najlepszych dni w życiu. 
_________________________________________________________
Rozdział dla Klaudii na jej 15 urodziny. Mam nadzieję kochanie, że ci się podoba. Więc zaczynając zacne życzenia...
Życzę ci szujo moja 100 lat życia. 
Przynajmniej będę miała się z kogo pośmiać na starość. 
Życzę ci spełnienia marzeń, zarówno dobrych jak i złych. 
Samych miłych wspomnień... 
No i zacnej egzystencji w ostatniej klasie GIMBAZJUM. 
Samych mało zjebanych przyjaciół. 
Wielu  książek.
Nie wpadnięcia do Otchłani. 
Spotkania Jamiego i Olivera.
Zakupu koszulki z Ed'em. *-*
Samych pyszności i żeby poszło w cycki.
Wiesz, że cię cholernie kocham.
Więcej wypadów pod wiadukt.
Przemalowania się na rudo lub niebiesko.
Samych zajebistych snów.
Samych zajebistych ludzi.
Samej zajebistej mnie. xD
W tym miejscu kończę zacne życzenia, gdyż nie mam już nic więcej do powiedzenia.
Kocham, pozdrawiam, ściskam i uwielbiam - Black.

poniedziałek, 2 września 2013

61. "Gdzie się coś kończy, tam się coś zaczyna."

Potarłam zmęczone powieki kłykciami i spojrzałam na Scotta.
-Co jest ? - spytał nad wyraz głupio.
-Nie wiem. - odparłam zgodnie z prawdą i wstałam. Mam głupi pomysł, ale chyba się nauczycielom on nie spodoba... A w sumie co mnie to obchodzi ?! I nie, tym razem nie będę bawić się w bohatera. Mimo wszystkiego co mówię i myślę, to mój ojciec jest moim bohaterem. No w sumie nie każdy dobrowolnie oddał by za syna życie prawda ? - Tak. - zaśmiałam się na całą Salę. Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni.
-Bełkotałaś. - przyznał cicho Farro i uśmiechnął się krzepiąco. Oduśmiechnęłam się i wstałam.
-Jesteś niezastąpiony. - powiedziałam uroczo i wyleciałam z Wielkiej Sali. Pognałam jak głupia ku Sowiarni.- Myowl. - mruknęłam , by tylko nie zderzyć się ze ścianą... Na próżno. Przydzwoniłam w drzwi aż mi w głowie zatrzeszczało. Upadłam na ziemię. - No zajebiście. - przyznałam sobie i podniosłam się lekko na łokciach. Zabandażowana ręka w ogóle nie ułatwiała mi zadania.
-Pomóc ci ? - spytał jakiś młodszy Ślizgon. Spojrzałam na niego uważnie. Życie nauczyło mnie, że nie można im ufać. No może oprócz Draco, bo to Draco, ale reszta to podejrzane szuje.Jego wielkie, zielone oczy łypały na mnie przyjaźnie, a ciemnozielone włosy o dziwo nie odstraszały.
-Jesteś metamorfomagiem ? - spytałam szybko. Tak, Black, pytaj o włosy, bo przecież nie przypiździeliłaś przed chwilą w drzwi. Ten tylko z uśmiechem pokiwał głową i wyciągnął ku mnie dłoń. Podciągnęłam się lekko do góry i stanęłam utrzymując względną równowagę.
-Jestem metamorfomagiem po mamie. - wyjaśnił z szczerym wyszczerzem. Zaczynam się go bać.
-Co robisz w rejonach Sowiarni ? - spytałam zmieniając temat.
-Chcę wysłać list do wujka. Jest uzdrowicielem w Świętym Mungu. Tam leży mój tata, więc chcę się spytać jak się czuje. - powiedział spokojnie. - Poza tym jestem Noah Rathbone. - dodał z uśmiechem.
-A ja Carmen Black, miło mi. - odparłam odwzajemniając uśmiech.
-Jesteś Gryffonką ? - spytał.
-Aż tak widać ? - odparłam pytaniem na pytanie, a on przytaknął.
-Tylko Gryffoni mają taki talent do wpierniczania się w drzwi na prostej drodze. - odparł kpiącym głosem.
-Wiedziałam, że z tobą jest coś nie tak. - mruknęłam uradowana i wepchnęłam się do Sowiarni. - Diable. - dodałam, a czarna sowa po chwili wylądowała na moim ramieniu. Noah łypał na mnie złowrogo. Był zbyt miły na Ślizgona... Wyczarowałam pergamin i pióro. Zaczęłam bazgrać po karteczce. "Kochany braciszku. Tak, dobrze myślisz, mam sprawę. Mógłbyś się proszę jakoś zorientować czy Śmieciojady nie wzięły ostatnio jakichś ludzi do niewoli. Na meczu ubyło nam ciut ludu, poza tym proszę cię również o jakiś eliksir czy proszek na zwidy na jawie. Kocham Carmen." - Syriusz Black. - szepnęłam sowie na "ucho" Diabeł wyleciał przez okno, a ja odwróciłam się do Noah'a, którego o dziwo tam nie było... Znów wyobraźnia płata mi figle ? Ruszyłam z uśmiechem do Wieży Gryffonów. Mam wielką ochotę posiedzieć sobie na fotelu przed kominkiem i wpierniczyć ostatnią pozostałą mi paczkę fasolek. Muszę dokupić sobie na następnej wyprawie do Hogesmeade słodyczy. Jak zwykle nie dane mi było spokojnie posiedzieć do północy, gdyż upity Fred wydurniał się na środku pomieszczenia.
-I wtedy on... - Weasley czknął. - I ona... - znów czknięcie. - I to było takie... - kolejne. Stanęłam w roześmianym kółku.
-Fred, czemu nie śpisz ? - spytałam z lekkim uśmiechem. Jego oczy powędrowały w moją stronę.
-Ooo... Carmen... Słonko. - zaśmiał się i znowu czknął.
-Tak, tak, miło mi. - odparłam i podeszłam do niego. Usiadłam obok. - Chodź. Trzeba jeszcze raz pójść spać. Tym razem posiedzę z tobą, dobra ? - spytałam z uśmiechem, a on tylko przytaknął niemrawo głową. - Robisz z siebie idiotę. - przyznałam i pomogłam mu wstać już po raz kolejny dzisiejszego dnia. Kocham tego człowieka, ale opornie mi idzie nie popadanie z nim w alkoholizm. Może nie mi, a jemu. Jak ja przestałam, to on zaczął. To jest jak początek końca. Gdzie się coś kończy, tam się coś zaczyna. Ruszyłam do jego dormitorium. W sumie jakby nie patrzeć to ja dzieci nie lubię, a opiekuję się starszym o rok piernikiem. Cholerna miłość.
-Gdzie mnie prowadzisz ? - wybełkotał z pijackim uśmiechem.
-Bądź cicho i współpracuj. - mruknęłam niezbyt uprzejmie.
-Przestań być oschła. - zaśmiał się i przystanął. Spojrzałam na niego.
-Jeszcze jedno słowo, a własnoręcznie ukręcę ci łeb. - wycedziłam przez zaciśnięte zęby i dalej targałam go do jego dormitorium. Chyba tylko dzięki Najwyższemu dotarliśmy tam dość szybko. Znów pomogłam mu się położyć i usiadłam na podłodze opierając głowę o łóżko.
-Carmen... - mruknął cicho rudy.
-Co ? - spytałam spokojnie i spojrzałam na niego.
-Dzięki. - dodał cicho i zasnął. Uśmiechnęłam się lekko i wstałam. Podeszłam do okna i ujrzałam latających wysoko dementorów. Nagle mnie olśniło.
-Carmen, ty cholerna idiotko. - ryknęłam na siebie i palnęłam się w łeb. Wypadłam z dormitorium Freda i wpadłam an Lee.
-Heej... Gdzie się tak spieszysz ? - spytał z uśmiechem, ale ja go minęłam.
-Nie pozwól Fredowi wyjść z pokoju dopóki nie wytrzeźwieje. - zawołałam i rzuciłam się pędem ku lochom. Jak mogłam być takim idiotą ? Draco, Draco, Draco. Przecież to nie był Zabini tylko moja wyobraźnia... Więc co jest z Draco ? Biegłam na złamanie karku. Kilka obrazów było dogłębnie oburzonych moim zachowaniem, a ja chciałam tylko zobaczyć kuzyna. Tak dużo ? Dobiegłam do ściany. Tym razem stanęłam pewnie na nogach. - Morsmorde. - mruknęłam, a mur zaczął się odsuwać. W środku nie było nikogo. Ujrzałam tylko zielone światło bijące od kominka. Ruszyłam niepewnie do dormitorium Draco.
-Wszyscy myślą, że zniknąłem. - usłyszałam śmiech i już wiedziałam do kogo należy.
-Nie myślisz, że to trochę nierozsądne posunięcie ? - spytał dobrze mi znany głos.
-W sumie i tak się nikt o mnie nie martwi, a ty siedzisz cały czas w dormitorium. Nawet Black nie garnie tego, że zniknąłem, bo jak przyjdzie to po prostu się schowam. - odparł spokojnie. A to cholerna szuja. Wyszłam od Ślizgonów wnerwiona. Teraz moje skołatane nerwy odbuduje tylko sen. Ale w dormitorium nie ma co na niego liczyć, bo jest popijawa.
-Carmen, wybaczysz nam zabranie twojej Ognistej ? - spytał Lee wesoło. Ja pokiwałam głową i ruszyłam do Freda. O dziwo ten nadal spał. Położyłam się obok niego i zasnęłam przykryta kocem. Rzuciło mnie o ścianę żywopłotu. Ujrzałam, iż jestem w labiryncie... Sama. Usłyszałam tylko jakieś ciche zawodzenie jakby zbłąkanych dusz.
-Witaj. - usłyszałam demoniczny śmiech, a za mną pojawił się mój ulubiony Śmieciojad - Yaxley. Spojrzałąm na niego z nienawiścią.
-Czego chcesz tym razem ? - warknęłam i dotknęłam kieszeni spodni. Nie było tam różdżki. Ten zaśmiał się i wcelował swoją nie we mnie, a w ścianę labiryntu.
-Masz wybór. Możesz uratować dwie osoby. - powiedział, a może raczej warknął złowieszczo. Po chwili przed oczami pojawiły się trzy osoby. Byli to Fred, Rose i Scott. O cholera.
-Ja chcę wszystkie. - jęknęłam bezradnie.
-Nie możesz. - zaśmiał się blondyn.
-Głupia szuja. - warknęłam i zacisnęłam usta.
-Wybieraj. - ryknął Yaxley.
-Puść Rose i Scotta. - szepnęłam cicho i spuściłam wzrok na buty. Ten zaniemówił i wybuchł. Zostały po nim tylko buty. Zrezygnowałam z miłości dla przyjaciół. Przełknęłam ślinę i obudziłam się zlana potem. W pokoju wszyscy spali i wyraźnie czuć było odór alkoholu od Lee. Wstałam i zauważyłam brak George'a. Być może Rose mnie zabije za budzenie jej tak wcześnie, ale muszę jej to powiedzieć nie ważne czy dożyję jutra czy nie. W sumie patrząc na zegarek stwierdziłam, że jest 5:46. Nie będzie zadowolona. Wsunęłam na nogi wielkie buty Freda i poczłapałam do Krukonów. Odpowiedziałam na pytanie i ruszyłam do środka. Na kanapie spała Luna, więc wspięłam się po schodach do jej dormitorium. Nic tam nie zastałam oprócz kartki z jej bazgrołami. Doczytałam się tylko "Ollie, Śmierciożercy i szybko". Westchnęłam i usiadłam na jej łóżku. Ciekawe gdzie ją tym razem wywiało.
_________________________________________________________
Także ten... Ahh to rozpoczęcie roku. *-* Nienawidzę rozpoczęć. W sumie jedyny fajny punkt to spotkanie ze znajomymi. :) No dobra. Następny rozdział na 100 % 8 września i nie ma bata, żeby nie został opublikowany. Nawet jakbym miała się włamać na Wi-Fi na chrzcinach. :* Dzięki za wszystko i liczę na komentarze.