"Gdzieś w Alcatraz jest horkruks.
Twoim zadaniem jest go odnaleźć i odnieść do dworu Voldemorta.
Powodzenia."
-Corner? - spytałam niepewnie, a on spojrzał na mnie. - Co to jest Alcatraz? -
dodałam, a ten wzruszył ramionami bezradnie.
-Chyba wyspa. - mruknął, a ja pokiwałam głową. Boję się, cholernie boję się o
siebie. Boję się o życie ludzi, którzy mi zostali. Boję się, że nie podołam
powierzonemu mi zadaniu. Boję się nagrody. Boję się kary. Po moich policzkach
zaczęły płynąć łzy. Łzy bezsilności. Co ja mogę? Nic nie mogę. Jestem głupią,
rozpuszczoną kretynką, która myśli, że ma wszystko, a tak naprawdę nie ma nic.
Ktoś mnie objął i mocno przytulił. Wzniosłam wzrok i napotkałam na stalowe
tęczówki ojca.
-Nie płacz kochanie. - powiedział łagodnie, jak nie on. To nie może być Orion.
On nie potrafi mówić w taki sposób. Nie wierzę mu. Jego wzrok mówi wszystko.
Ale to nic. To jest mój ojciec. Mimo wszystko. Mimo tego co mówię, myślę,
czuję, to kocham go jak nikogo innego. Bardzo żałuję jego śmierci. Byłby dla mnie
podporą.
-Nie potrafię tatusiu. - odezwałam się ja. Nigdy nie pomagałam w niczym
tatusiowi, bo nie proponował. Nigdy się ze mną nie bawił, bo go nie było. Nigdy
nie był moim ojcem, a jednak tak bardzo go kocham.
-Jesteś Black, jesteś silna. Silniejsza od braci. - stwierdził i pogłaskał mnie
po ramieniu. Jeden głupi gest, a tak wiele zmienia. Spuściłam głowę w dół, a
ten pogłaskał mnie po karku.
-Nie jestem silna. - powiedziałam cicho, a ten zaczął się śmiać. Pogładził mnie
po twarzy. - Kocham cię tatusiu. - uznałam, że to odpowiednie słowa. Pierwszy
raz poczułam miłość ojca. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Nigdy nie
chciałam. Wystarczyli mi bracia. Bracia ponad wszystko. Teraz czuję co
straciłam. Ten nie odpowiadał. Boję się, że go stracę.
-Carmen, Carmen słonko. - usłyszałam cichy krzyk, który powoli się natężał
kalecząc mi bębenki. Poczułam ciepłą dłoń na swoich plecach, a potem drugą na
czole.
-Zostawcie mnie.- jęknęłam cicho i skuliłam się lekko.
-Ma gorączkę. Trzeba ją zanieść do Skrzydła. - stwierdził ponownie kobiecy
głos.
-Zostawcie mnie w spokoju. - burknęłam ponownie i skuliłam się jeszcze bardziej. Czyjeś
dłonie wśliznęły się pod moje ciało. Zostałam przytulona przez kogoś. Ten ktoś
pachniał Nutellą. Lubię Nutellę.
-Czy ciebie pojebało, żeby siedzieć na Wieży? - spytał oskarżycielsko głos
niosącego mnie.
-Kim jesteś? - spytałam niepewnie nie wiedząc czy robię dobrze.
-Fred. - odparł rozmazany kształt, a ja przywarłam mocniej do kreatury. Boję
się o niego. Za rudzielcem ujrzałam szarego smoka, który rozpościera skrzydła.
Jego ogień zaczął lizać włosy Freda. Upadłam na ziemię. Weasley'owi powoli
schodziła skóra odsłaniając spięte mięśnie i zarysy kości pod nimi. Fred stał
się ludzką pochodnią. Szczątki jego ciała upadły na ziemię. Najdziwniejsze było
to, że oczy pozostały nienaruszone. Nadal patrzyły na mnie z tym cholernym
wyrzutem sumienia. Zaczęłam się go bać. Poczułam jego dłoń na mojej. Znowu
wróciłam do prawdziwego świata. Wróciłam do szarości, ale dopiero teraz
rozumiem dlaczego ja tak lubię tą szarość.
-Nie odchodź. - szepnęłam niepewnie, a ten
złapał mnie za dłoń. Spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem. - Umieram? -
spytałam cicho. Ten rozszerzył szeroko oczy.
-Jezu... - urwał, a w sumie mu przerwałam.
-Tak, on też tu jest. - zaśmiałam się
głupio i spojrzałam na osobę stojącą za Fredem. Mężczyzna w długich włosach
uśmiechał się do mnie przyjaźnie. - A nie, to tylko Metal. Kryzys zażegnany. -
mruknęłam cicho patrząc na jego odziane w glany nogi. Czy lubię takich ludzi?
Tak lubię ich. Są mili, szczerzy i cu...
-Dobrze się czujesz? - w połowie zdania
przerwał mi Weasley. Spojrzałam na niego niepewnie.
-Z tobą, zawsze. - mruknęłam z uśmiechem,
a ten ścisnął lekko moją dłoń. - Poza tym kiedy mnie wypiszą, bo mam misję? -
spytałam spokojnie i spojrzałam na rudzielca.
-Jak przestaniesz mieć schizy. - odparł z
lekkim uśmiechem.
-Ejj, ale do śmierci to ja nie mam zamiaru
czekać. - jęknęłam i zaczęłam wstawać. Niesety znowu moje żebra dały o sobie
znać. Nawet własne żebra mnie nie lubią, czy to normalne. Niby są we mnie...
Zajmuję się żebrami, a powinnam już siedzieć na tej cholernej wyspie zagrzebana
stertą gruzu i szukać tego durnowatego horkruksa nawet 39 metrów pod ziemią w
skwarze, brudzie i syfie. Jestem cholernie zdeterminowana, bo wiem do czego ludzie pokroju Voldemorta są zdolni. Poćwiartują Rudolfa. Zamordują Syriusza. Poderżną gardło Bachusowi... I zostanę sama, zostanę jako ostatnia pełnoprawna Black, z matki, ojca i te takie bzdury.
-Leż. - usłyszałam cichy głos pani
Pomfrey. Zwróciłam wzrok na nią i wysiliłam umysł, by się jakkolwiek skupić.
-Nie mogę. - wybełkotałam przytłoczona
myślami o morderstwach. Tu głowa, tam żołądek... Wszędzie latają jelita,
serca... Obrazek jak z najlepszego horroru. A może nie. O patrz, właśnie
oberwałam torebką stawową. Pani Pomfrey ginie w stercie przegryzionych i
bryzgających krwią narządów. Weasleya nawet już obok nie ma. W dłoni trzymam...
Chyba mózg, ale nie jestem pewna. Może wiewiórka zgubiła?
-Oddaj moja własność. - powiedział, a
raczej ryknął jakiś głos z tyłu. Odwróciłam się niepewnie i stanęłam twarzą w
twarz z jakąś kreaturą bez twarzy i oczu. Zamiast rąk było... W sumie to nawet
nie wiem, bo nie dało się tego zidentyfikować. Było po prostu brzydkie, obślizgłe i śmierdziało. Coś a'la perfumy Rudolfa z przydrożnego bazaru. Śmierdzi, ale ty i tak masz chwalić, bo nie dostaniesz prezentu, który od wczoraj leży pod choinką. Dziwne, dziwne... Bardzo dziwne.
-Słucham? - spytałam cicho ogarniając powoli sytuację w której się niefortunnie znalazłam. Tylko ja mam takie zajebiste szczęście.
-Moja własność. - mruknął i spuścił głowę
na moją dłoń. Ja ni stąd, ni z owąd zaczęłam biegać jak podpierniczona po całym
czarnym pomieszczeniu. - Wracaj tu. - ryczała kreatura, ale ja się nie
zatrzymywałam. Nie miałam po co. To była by pewna śmierć.
-Niee. - zaśmiałam się i skoczyłam nad
trzema pourywanymi nogami z wystającymi kośćmi. Wreszcie wpadłam w ścianę i
znowu usłyszałam głosy. Głosy? Nie, to nie głosy, to mruczenie tego stwora za
mną. Spojrzałam na niego i oddałam mu móżdżek. - Gdzie my jesteśmy? - spytałam
nieśmiało.
-W twojej podświadomości. Oni słyszą każde
słowo... Każde twoje słowo. - odparł stworek i zaczął jeść moją dłoń.
-Zostaw mnie. Wydostańcie mnie stąd. -
bełkotałam raz za razem, a wstrząsy zaczęły narastać. Znowu ujrzałam Freda. - Potłuczone
butelki pod dziecięcymi stopami. Ciała rozrzucone w ślepym zaułku, ale ja nie
dam posłuchu nawoływaniom do walki, które przypierają mnie plecami do muru.
- wyszeptałam to co kołatało mi się po głowie. Ten lekko mnie przytulił.
Ułożyłam się na poduszce i zasnęłam. Może nie będzie tak źle. Ten stwór się nie
pojawił. Nie widziałam nic. Było tak jakby ktoś zawiązał mi oczy czarnym
materiałem. Obudziły mnie nieśmiałe promyki słońca delikatnie muskające moją
lekko zapuchniętą twarz. Chyba płakałam. Na sąsiednim łóżku leżał Fred z
rozczochraną czupryną. Usiadłam. Żebra nie trzasnęły, więc wstałam i
poczłapałam ku wyjściu. Tu jest gorzej niż w więzieniu...
-Co ty robisz? - spytała wnerwiona Pansy i
pchnęła mnie na ścianę. Tak, moje biedne żebra tym razem pierdolnęły mocno o
mur.
-Czy ciebie... - nabrałam powietrza w
płuca - Pojebało już do końca? - spytałam ostatnim tchem i zaczęłam powoli
wstawać z ziemi.
-Po pierwsze wyszła plotka, że jestem
puszczalska i wszystkie tropy prowadzą do ciebie. Po drugie to ty chronisz
Draco. - krzyczała jak opętana. Zjechałam po ścianie na ziemię.
-Chyba sobie płuca przedziu... -
odetchnęłam mocno - ...dziurawiłam. Dzięki, że pytasz. - dopowiedziałam, a ta
spojrzała na mnie jak na idiotkę. Jakoś wstałam podtrzymując się ściany. -
Jesteś suką. - stwierdziłam cicho i ruszyłam ku Dumbledore'owi co chwila
macając ścianę, bym nie upadła. Taka droga to dla mnie udręka... A ja nadal nie
wiem co zrobić z tym horkruksem. Muszę się staruszka zapytać. Może on mi
pomoże? W nim nadzieja.I w sumie tylko w nim, bo nie znam nikogo innego, kto by potrafił mi pomóc. Ściany tarły niemiłosiernie o moje dłonie. Zaczęło piec... Lekko piec, a potem przeobraziło się to w ból porównywanie wielki jak zdzieranie skóry. Usłyszałam świst wiatru wokół siebie, a potem wielką ulewę. Poczułam krople potu, niby deszczu, na karku. Czy to normalne?
_________________________________________________________
Zmobilizował mnie do napisania tego
rozdziału komentarz od anonima... To takie proste, banalne, ale prawdziwe.
Przepraszam, że aż miesiąc trzeba było czekać na rozdział 64. Wszystko powoli
chyli się ku końcowi. Widać, że miałam schizę. Czasami po prostu wolę
posiedzieć przed kompem lub w łóżeczku i siedzieć. Czasami boję się wyjść do
ludzi... Ale ja nie o tym. Dziękuję wszystkim. Klaudii za wsparcie, wiem, że
nie muszę, ale jak już się zabrałam to i skończę. Mniej więcej tyle. Nic nie
obiecuję, ale proszę o kilka komentarzy. Bez nich nie widzę sensu na pisanie
tego. To miał być ostatni rozdział, a potem epilog. Może dociągnę do 70, a może
nie... Kto to wie. Kij, dziękuję wszystkim.